Chiny to państwo, które co chwila wynajduje siebie na nowo. Trudno w to uwierzyć, bo media pokazują je jako partyjny monolit skostniały od komunistycznych haseł. Przewodniczący Mao wiecznie żywy ponad 40 lat po śmierci wydaje się opresyjnie zarządzać swoimi obywatelami. W kraju Wielkiego Chińskiego Brata nie powinno być miejsca na zmiany, ale nic bardziej mylnego.
Chińska transformacja trwa od dekad, ale my przyjrzymy się jej zaczynając od końca, czyli od spraw najmłodszych. Weźmy internet, a konkretnie internetową sprzedaż. Chińczycy przyzwyczaili świat do dwucyfrowych wzrostów. Astronomicznie przyrastali nowi użytkownicy, ekrany smartfonów coraz bardziej przyciągały oczy swoich właścicieli. Podczas tamtejszego święta e-handlu przypadającego 11 listopada – tzw. Dzień Singla, cztery jedynki w dacie zachęcają, żeby robić prezenty samym sobie – chińscy internauci w kilkadziesiąt minut byli w stanie kupić więcej niż Amerykanie przez kilka dni własnego szczytu e-zakupów. W 2019 roku 11.11 przyniósł koncernowi Alibaba, pomysłodawcy święta, 38 mld dolarów sprzedaży, z czego poziom pierwszego miliarda osiągnięto w… 68 sekund po północy.
Newsletter
Niedługo później podczas doroczne konferencji deweloperów koncernu Tencent, kolejnego filaru chińskiego internetu, opublikowano dające do myślenia dane. Wynikało z nich, że czas oszałamiających wzrostów już nie wróci. Z końcem 2019 roku kończyła się tzw. dywidenda pokoleniowa, a to dla głodnego sukcesów i zysków rynku IT oznaczało konieczność wynalezienia siebie na nowo.
Głową w Wielki Cyfrowy Mur
Po latach wzrostu chiński internet natrafił na ścianę. Nie chodziło o Wielki Cyfrowy Mur (Great Firewall of China), czyli o ograniczenia partyjnej cenzury, ale o nasycenie. Przez pierwsze dziewięć miesięcy 2019 roku w Chinach przybyła zaledwie jedna setna procenta nowych użytkowników internetu mobilnego (2 mln wobec nowych 46 mln przez cały 2018 rok). Wyhamowało także zainteresowanie smartfonami. Z pięciu godzin 41 minut spędzanych z nimi średnio dziennie rok wcześniej w 2019 dociągnięto jedynie do sześciu godzin.
Z jednej strony nie ma się czemu dziwić, bo doba w Chinach trwa tyle samo, co w pozostałych miejscach na świecie i chiński czas nie jest z gumy. Kiedyś trzeba spać, pracować i spędzić czas ze znajomymi. Wypadałoby jednak utrzymać uwagę użytkownika, który ewidentnie zaczyna mieć przesyt dotychczasowym internetem.
Chińczycy nie mieli nigdy problemu z wynalazkami. Przez wieki mówiono o czterech najważniejszych z nich: papierze, kompasie, prochu i druku. W 2017 roku w ankiecie dla chińskiej agencji prasowej Xinhua studenci wskazali nową czwórkę: szybkie pociągi, e-płatności, wypożyczanie rowerów oraz internetowe zakupy (nazwano je wówczas 新四大发明, dosł. cztery nowe wielkie wynalazki). Stworzenie kolejnego w nowych realiach mobilnego internetu zakrawało na łatwiznę.
Król szminek
W ten sposób powstał nowy rodzaj rozrywki połączonej z okazjami do zakupów – kupowanie przez live streaming. Tak jak telezakupy tylko w internecie. Absolutną gwiazdą nowego rodzaju stał się Austin Li Jiaqi. Choć jest mężczyzną, tworzy video recenzje szminek. Jego profile w społecznościach śledzi 45 mln osób, rekord Li to 380 szminek sprawdzonych na sobie w dwie godziny. Chińczyk potrafi sprzedać 15 tys. sztuk tego kosmetyku w 15 minut. Jak łatwo policzyć, wychodzi tysiąc szminek na minutę.
Li, rocznik 1992, nie uważa siebie za celebrytę ani influencera. Mówi o sobie BA (od ang. buying assistant), doradca zakupowy. Na zmianę z akronimem korzysta także z chińskiego określenia 导购 oznaczającego to samo. Jego kariera rozpoczęła się dość przypadkowo. Sprzedawał szminki w drogerii L’Oréal, ale w pewnym momencie spróbował sił przed kamerą.
Na początku nie był pewien, czy chce to robić, ale jego szef zachęcał, żeby dał sobie jeszcze trzy dodatkowe dni na próbę. Wysiłek się opłacił, każdy kolejny odcinek był lepszy, a teraz Li powtarza każdemu 再坚持三天, czyli „spróbuj tego jeszcze przez trzy dni”.
„Król szminek” lubi nagrywać, ale jednocześnie wie, że z tego powodu nie ma normalnego życia. Nie może iść na imprezę, karaoke, do klubu. Twierdzi, że podczas transmisji ma żywo czas zaczyna biec inaczej. Sekundy wydają mu się dłużyć niczym lata. Najdłużej Li nadawał przez 48 godzin bez przerwy, to było podczas 11 listopada 2018 roku. Głowa mu już spała, ale usta nie przestawały mówić, jak przyznaje w wywiadach. Fani pisali mu, żeby zrobił sobie przerwę, bo oni na niego i tak poczekają, ile będzie trzeba.
Sprzedawanie poprzez live streaming to odejście od tradycyjnego modelu jeden klient – jeden sprzedawca. Li zdaje sobie sprawę, że tutaj na jego jednego może przypadać dziesięciu widzów, dziesięć tysięcy albo nawet i milion. Nie wie, czym będzie zajmował się w przyszłości, ale jest pewien, że uprawiana przez niego działka biznesu przyniesie ogromną rewolucję. Kluczem jest zaangażowanie fanów. Sprzedaż przez live streaming w Chinach cechuje niespotykany w żadnym innym internetowym trendzie wskaźnik tzw. konwersji, czyli potencjalnych zakupów dokonywanych przez odbiorcę. Lider e-handlu, serwis Taobao należący do wspomnianej Alibaby, uzyskuje konwersję na poziomie 32 proc. podczas takich transmisji. Blisko co trzeci widz decyduje się na zakup. Na dojrzałym, amerykańskim rynku influencerów recenzujących produkty na swoich video blogach kupuje zaledwie co pięćdziesiąty internauta.
Państwo klonów
Pomimo ciągłych zmian dla wielu Chiny wciąż pozostają krajem podróbek i tandety. Niektórzy twierdzą, że nawet czterech wielkich wynalazków nie stworzyli Chińczycy, tylko skutecznie zaadaptowano je z zagranicy. Z podobnym sceptycyzmem podchodzi się do chińskiego internetu. Wszystko miało zostać przywiezione i podpatrzone u innych.
Modelowym przykładem, jak niezmordowanie można było w Chinach kopiować każdy serwis i podrasowywać jego działanie, jest Wang Xing. Ma 40 lat, pochodzi z prowincji Fujian, w której rodziły się największe biznesowe imperia w Chinach. Od wieków ta część Chin leżąca na południowo-wschodnim wybrzeżu na wysokości Tajwanu była predystynowana jako złota ziemia do robienia interesów. Handel kwitł niezależnie, czy imperialne Chiny marzyły o zamorskich podróżach jak podczas wypraw skarbowej floty admirała Zheng He w pierwszej połowie XV wieku, czy wtedy gdy kolejni cesarze nie życzyli sobie na swojej ziemi cudzoziemców. Wang Xing, podobnie jak tysiące swoich ziomków z Fujianu wyjechał do Stanów Zjednoczonych i podjął próbę pisania doktoratu na amerykańskiej uczelni. W 2004 roku zrezygnował, wrócił do Chin i zaczął eksperymentować ze startupami. Choć obecnie przyznaje, że wówczas nie miał zielonego pojęcia, co i jak robić, każdy jego kolejny produkt był coraz lepszy.
Ponieważ mamy do czynienia z królem podróbek, na pierwszy ogień poszedł chiński klon Facebooka. W 2005 roku Wang stworzył społecznościowy serwis Xiaonei (dosłownie „Na uczelni”) przeznaczony dla studentów. Użytkowników szybko przybywało, jednak Wang nie miał pieniędzy na dalszą rozbudowę serwerów i musiał swój serwis sprzedać. Xiaonei odkupił od niego za 2 mln dolarów Joe Chen, inwestor, miliarder i znana postać chińskiego świata startupów. Współpraca obu panów trwała od jesieni 2006 do połowy 2007 roku. Wang odszedł z Xiaonei, które następnie przemianowano na Renren (dosłownie „Wszyscy” albo „Ktokolwiek”) i nazwano chińskim Facebookiem. Cztery lata później, w maju 2011 roku Renren zadebiutował na giełdzie i wieszczono mu świetlaną przyszłość. Dziś z dawnych miliardów dolarów zostało jedynie kilkadziesiąt milionów i gorzka lekcja, jak nie postępować z dobrze rokującym serwisem społecznościowym.
Dalszy los Xiaonei znanego pod inną nazwą nie był już jednak zmartwieniem Wang Xinga. Po wycofaniu się do kolejnego projektu stwierdził, że to dopiero koniec początku jego dalszej drogi i w drugiej połowie 2007 roku zaproponował chińskim internautom… klon Twittera. Serwis nazwał Fanfou, a nazwa nawiązywała do powiedzenia ze starej chińskiej historii o urzędniku, który dopytywał się o stan zdrowia innego biurokraty w dość zawiły sposób, bowiem „Czy on wciąż je?”. „Fan” oznacza po chińsku jedzenie, „fou” to „tak czy nie”, a stare powiedzenie znalazło drugie życie jako mem – przypisano mu zakorzeniony w nowej kulturze zwrot „Chi le ma?” o tym samym znaczeniu, „Czy już jadłeś?”, używany jako powitanie. Archaicznie brzmiące Fanfou stało się tym samym nowoczesnym „Jak się masz?”. Wang Xing drugi raz nie miał szczęścia, ponieważ szybko rosnący w siłę klon Twittera został po niespełna dwóch latach zablokowany przez partyjną cenzurę. Pekin nie życzył sobie, żeby internauci za jego pośrednictwem przekazywali sobie wiadomości o zamieszkach w prowincji Xinjiang na zachodniej granicy kraju, dlatego najłatwiej było Fanfou wyłączyć. Półtora roku później, gdy wycofano blokady na rynku królował już inny klon Twittera, Sina Weibo.
Niezrażony Wang spróbował kopiowania po raz trzeci i w marcu 2010 roku uruchomił serwis Meituan, klon Groupona. Chiński internet owładnęła wówczas prawdziwa gorączka grupowych zakupów, każdy szukał jak najlepszych okazji, zakładano dziesiątki własnych miniserwisów, które walczyły o klientów. Rok 2010 i 2011 przeszedł do historii jako „Wojna tysiąca Grouponów” (po chińsku nazywano to zjawisko „qian tuan zhan”), internautom takie zmagania kojarzyły się z na wpół legendarnymi historiami o „wojujących królestwach” sprzed setek lat.
Koło na nowo
Klony w Chinach uzyskują nowe życie, a krajowa konkurencja nie próżnuje i kopiuje udane kopie. Żeby się dalej, trzeba jednak impulsu i to o niego jest stosunkowo najtrudniej. Wpuszczenie na swój rynek Apple spowodowało wysyp krajowych firm zajmujących się smartfonami. Kilka lat później Amerykanie znaleźli się na marginesie konsekwentnie wypychani przez Chińczyków.
Tego samego władza teraz pragnie na rynku motoryzacyjnym. Wiadomo, że auta elektryczne to kierunek przyszłościowy, ale ktoś musi przetrzeć szlaki, zbudować łańcuchy dostaw i pokazać Chińczykom, co z czym skutecznie łączyć. Dlatego właśnie w styczniu Elon Musk tańczył z radości na scenie w Szanghaju ogłaszając oficjalnie wejście swojej firmy na chiński rynek. Tamtejsze firmy (jest ich około 500) czekają w blokach startowych. Wartość rynku szacuje się na co najmniej 18 mld dolarów. Najpoważniejszym konkurentem Tesli może być NIO, która stawia na budowanie relacji z klientem dzięki salonom nowego typu. Do NIO nie należy żaden zakład produkcyjny, bo produkcja zdaniem kierownictwa to tylko jedna z płaszczyzn w procesie tworzenia samochodu.
Dla tych, którzy powyższe przykłady traktują jako naturalną kolej rzeczy związaną z postępem technologicznym, pozostaje ostateczny argument. Chiny w podobnie kreatywny sposób podchodzą do własnej historii. Wynajdują się na nowo cyklicznie, budując na tej podstawie nowe fundamenty społeczeństwa.
Trudno bowiem jednoznacznie stwierdzić, kiedy Chiny powstały i ile jest prawdy w najstarszych źródłach historycznych. Władze twierdzą, że tamtejsza kultura liczy co najmniej pięć tysięcy lat, mimo iż udokumentować można jedynie cztery. Zabytki uznawane obecnie za najważniejsze symbole kraju odkrywano w latach 60. ubiegłego wieku przypadkiem. Wówczas niszczono wszystko co stare, szalała rewolucja kulturalna. Inteligenci, którzy mieli dość szczęścia, żeby przeżyć, lądowali na prowincji i przez lata pracowali fizycznie.
Koń, żółwie i wróżbici
Po takich zniszczeniach trzeba było zbudować człowieka nowej chińskiej ery. Uderzono w ton nacjonalizmu podkreślając chińskość na podstawie przynależności do rasy Han. 13 września 1969 roku w mieście Wuwei w prowincji Gansu znaleziono niewielką rzeźbę z brązu. Przedstawiała konia w biegu, który sprawiał wrażenie, jakby wzbijał się w powietrze. Tylko jedno z czterech kopyt miało kontakt z podłożem, którym w przypadku tej figury był… ptak.
„Latający koń z Gansu” został odkopany spod jednej z taoistycznych świątyń wraz z grobem pewnego generała. Cały kraj dostał rozkaz kopania schronów przeciwlotniczych na wypadek amerykańskiego ataku, prace trwały także w Wuwei. Znalezisk nikt nie potrafił ocenić, bo archeolodzy przechodzili reedukację. Rzeźba konia miała szczęście, bo wypatrzył ją w magazynie w Lanzhou, stolicy prowincji, Guo Moruo, jeden z nielicznych „wykształciuchów”, który utrzymał wysokie stanowisko w partyjnych władzach. Jako słynny poeta, historyk i przy okazji członek partii oprowadzał po Gansu innego wybitnego miłośnika sztuki, kambodżańskiego księcia Sihanouka przebywającego wówczas w Chinach na wygnaniu. Był początek lat 70.
Koń stał się w efekcie symbolem chińskiej organizacji turystycznej i pozostaje nim do dziś. Guo Moruo został zapamiętany także jako jeden ze specjalistów od tak zwanych kości wróżebnych. Były to krowie łopatki oraz żółwie plastrony, czyli dolne fragmenty skorupy chroniące brzuchy płazów. Przy ich pomocy przed wiekami przepowiadano przyszłość. Do kości przykładano rozgrzane pręty, a z pęknięć – zarówno z ich układu jak i wydawanych dźwięków – powstawała wróżba. Jej treść zapisywano na kościach za pomocą najstarszej formy chińskich ideogramów.
Odkodowane wróżby w większości brzmią następująco: „Dziś nie nastąpią żadne nieszczęścia” albo „Król patrząc na pęknięcia rzekł 'Możemy spodziewać się burzy'”. Peter Hessler, wieloletni korespondent w Chinach w książce „Kości wróżebne” przypomina, że po setkach lat zapomnienia kości ze znakami służyły jedynie aptekarzom. Wierzono bowiem, że sproszkowane skorupy znakomicie leczą malarię. Na ich trop jako pierwszy wpadł Wang Yirong, cesarski urzędnik, który zmarł samobójczą śmiercią w Pekinie po zajęciu miasta przez cudzoziemskie wojska. Był 1900 rok, ostatnia chińska dynastia Qing chyliła się ku upadkowi i żadna siła nie była w stanie przeciwstawić się potędze zachodnich mocarstw oraz japońskich żołnierzy.
Newsletter
Odkrywanie swojej historii i przepisywanie jej na nowo to w tej sam sposób polityczna siła jak i przekleństwo. Chińską tradycję i kulturę mogli zniszczyć i napisać po swojemu zgodnie z powiedzeniem zwycięzcy, czyli komuniści pod wodzą Mao. Cały kraj miał jednak pecha pod względem geograficznym, na co nie mieli wpływu nawet najbardziej aktywni czerwonogwardziści podczas rewolucji kulturalnej. Klimat chińskich równin, gdzie kwitła cywilizacja i znajdowały się ośrodki władzy, był bezlitosny dla zapisków tworzonych na bambusowych tabliczkach. Nie zostało z nich nic, przetrwały jedynie popękane kości z powtarzanymi jak mantra wróżbami o tym, że „w najbliższym czasie nie nadejdą żadne nieszczęścia”.
Starożytny Egipt czy kultura Sumerów miała więcej szczęścia. Papirusy zakonserwował suchy klimat, trwała glina z Babilonu do dziś przechowuje pełne spektrum informacji. Po najstarszych czasach z Chin przetrwał jedynie bełkot kapłanów, który i tak w większości przemielono na medykamenty.
Chiński komunizm skutecznie pozbył się ludzi wykształconych. Przy życiu pozostali jedynie ci na szczytach władzy, spryciarze oraz obdarzeni wyjątkowym szczęściem. Przez dekady nie można było nawet handlować, bo na prywatne firmy i pseudo wolny rynek zezwolono dopiero, gdy na dobre upadł Związek Radziecki, czyli z początkiem 1992 roku (sam upadek miał miejsce pod koniec grudnia 1991). Zahukanym ludziom trzeba było opowiedzieć historię kraju na nowo, nauczyć robić pieniądze i pokazać zagraniczne technologie. Na takim gruncie wyrósł kraj, który ciągle kopiuje i przepisuje siebie na nowo. Prawdopodobnie nikt by się tym galimatiasem nie przejmował, gdyby nie chodziło o drugą ekonomiczną potęgę świata (według niektórych szacunków już pierwszą), która walczy o prymat ze Stanami Zjednoczonymi.
Niezależnie zatem czy próbujemy zrozumieć nowoczesne chińskie startupy, czy sięgamy do starożytnej historii Państwa Środka, trzeba o tej chińskiej specyfice pamiętać. Wówczas wiele spraw staje się prostszych, a sami Chińczycy zaczynają być bardziej ludzcy, zagubieni w swojej rzeczywistości nie mniej niż my sami w naszej. Polskiej, wyklętej, elektromobilnej i pełnej narodowej dumy.