20 stycznia 2020 roku USA oraz Korea Południowa odnotowały pojawienie się pierwszego pacjenta z nowym koronawirusem. Pomimo wspólnego startu każde z tych państw podążyło zupełnie inną drogą. Z całkowitą pewnością można już stwierdzić, która z nich okazała się sukcesem. W Stanach Zjednoczonych trzy miesiące później jest ponad milion osób zarażonych i 55 tys. zmarłych, w Korei Południowej niecałe 11 tys. przypadków i 243 ofiary (stan na 27.04.2020).
Kluczem do zrozumienia różnicy w koreańskim podejściu do zwalczania wirusa jest technologia. Rząd w Seulu pamiętał zmagania z innym koronawirusem o nazwie MERS (szalał po kraju niecałe dwa miesiące w połowie 2015 roku, zebrał 38 ofiar śmiertelnych) oraz przebieg epidemii SARS w wersji 1.0 w Chinach i regionie, czyli z przełomu lat 2002 i 2003.
Pierwszy SARS z Koreą odszedł się łagodnie zarażając jedynie trzy osoby i nie powodując zgonu ani jednej. Jednak MERS przetoczył się przez kraj jak burza, a Korea wówczas nie dysponowała skutecznymi środkami zaradczymi. Po epidemii w 2015 roku przyjęto w celu przeciwdziałania przyszłym zarazom ustawę dotyczącą kontroli i zapobieganiu chorobom zakaźnym (Infectious Disease Control and Prevention Act). Na jej mocy rząd jest w stanie kontrolować informacje potrzebne mu na bieżąco do walki z rozprzestrzenianiem się choroby. W przypadku obecnej epidemii oznacza to łączenie baz danych między operatorami telefonii komórkowej, służbą graniczną, opieką medyczną, bankami obsługującymi karty kredytowe oraz systemami nagrań kamer przemysłowych z każdego miejsca w kraju. Do dyspozycji służb jest każda informacja i każdy detal o położeniu konkretnego obywatela.
Jak to wygląda w praktyce, mógł sprawdzić na sobie między innymi jeden z mieszkańców Polski, który wybrał się do Korei i przyleciał do Seulu z objawami koronawirusa. Bardzo szybko osoby mieszkające w najbliższym sąsiedztwie jego hotelu oraz mogące przebywać tam, gdzie nasz rodak przemieszczał się po mieście, dostały informacje o jego aktywności danego dnia. Wiadomości rozsyłane na smartfony nie zawierały danych osobowych, ale były na tyle dokładne, by można było wiedzieć gdzie i kiedy ten człowiek był. Wiadomo było nawet, czy miał na sobie maskę czy nie. Każdy telefon znajdujący się w promieniu pięciu kilometrów od takiego potencjalnego źródła zakażenia dostaje wiadomość alarmową.
Centrum zajmujące się namierzaniem zarażonych ma dostęp do każdej informacji. Przeczesuje się nagrania z kamer przemysłowych i na ich podstawie występuje z prośbą do banków o przesłanie dalszej aktywności na podstawie korzystania z kart kredytowych. Brzmi to jak skrzyżowanie Wielkiego Brata z powieścią szpiegowską, ale w przypadku Korei Południowej dzieje się na co dzień od wybuchu epidemii i co najważniejsze działa.
Wyłowiona przez cyber sito osoba ląduje na dwa tygodnie na kwarantannie. Rząd zapewnia jej również odpowiednie pakiety spożywczo-higieniczne. W pudełkach przywożone są maski, płyn do dezynfekcji, dania instant z makaronem, tuńczyk w puszce i termometr. Dodatkowo od 26 marca dzięki nowej elektronicznej platformie wspomagającej namierzanie obywateli każdego można odnaleźć w ciągu minuty. Poprzednio zajmowało to do jednej doby.
W Seulu mieszka ponad 20 mln osób. Trudno o jednoznaczne dane, ale to niemal dwa razy więcej niż w Nowym Jorku. Żadne z tych miast nie może pozwolić sobie na opieszałość lub błędy w walce z epidemią, jednak widać, że Nowy Jork nie poradził sobie nawet w części tak jak stolica Korei. Gdy pierwszy przypadek odkryto w styczniu w o wiele mniej licznej Kalifornii, amerykańskie władze miały etyczny problem z korzystaniem z danych, by efektywnie namierzyć zarażonego oraz tych, którzy mieli z nim kontakt. Wielokrotnie podczas tegorocznej epidemii pojawia się stwierdzenie, że kraje demokratyczne nie radzą sobie z wirusem równie sprawnie co te, w których rządzić można o wiele twardszymi metodami.
Singapur w połowie marca zdecydował się na podobny krok z wykorzystaniem technologii do walki z wirusem. Na potrzeby ministerstwa zdrowia przygotowano aplikację o nazwie TraceTogether, którą można było dobrowolnie pobrać na smartfon, uruchomić w tle, by urządzenie zbierało dane o innych użytkownikach, którzy znaleźli się w promieniu od dwóch do pięciu metrów od nas. W razie ewentualnego zarażenia się resort pobierał od nas dane o spotkanych osobach, a my nie musieliśmy przypominać sobie, z kim w ciągu ostatnich dni się widzieliśmy.
Hongkong czy Dubaj korzysta masowo z taniej siły roboczej z Filipin czy Malezji. Obywatele tych krajów przyjeżdżają za chlebem na kontrakty na budowach, jako pomoce domowe, opiekunowie do dzieci, a także personel do domów opieki dla seniorów. Obecnie Singapur notuje duży wzrost liczby zarażonych nowym koronawirusem właśnie w tej grupie. Pierwotny zachwyt nad skutecznością tamtejszych rozwiązań cyfrowych zastępuje negatywna opinia o nieodpowiednim podejściu do osób o niższym statusie społecznym.
Na analogiczne rozwiązanie co Singapur zdecydowały się Czechy. Aplikacja o nazwie eRouška została – według informacji z jednego z praskich dzienników – przygotowana na wzór singapurskiej z udziałem informatyków nie tylko z Czech, ale również z Polski i Szwajcarii. Czesi twierdzą, że jedyny dostęp do danych przechowywanych w zgodzie z RODO ma ministerstwo zdrowia.
Nad własnymi aplikacjami do wyłapywania zarażonych pracują także Niemcy, Wielka Brytania i Francja. Nie zmienia to jednak faktu, iż zachodnie społeczeństwa z dużo większym sceptycyzmem odnoszą się do ingerowania w sprawy własnej prywatności. Strach przed wirusem jest wręcz namacalny, jednak niechęć do oddawania wszystkich informacji o sobie na rzecz państwa budzi wątpliwości.